Dlaczego książka jest lepsza niż sequel?

W erze niekończących się rebootów, remake’ów i spin-offów trudno już o prawdziwe zaskoczenie. Kino nauczyło nas przewidywać zwroty akcji, rozpoznawać tropy, oglądać kolejne wersje tego samego bohatera. Tymczasem najlepszy sequel od dawna leży na półce i może dać ci więcej emocji. Nazywa się: książka.

Kiedy oglądasz film, świat jest ci podany w całości ktoś już zdecydował, jak wygląda bohater, jaki ma głos, kolor oczu, tempo kroków. W literaturze to ty reżyserujesz. W twojej głowie rozgrywa się najdroższa produkcja świata: z muzyką, emocjami i scenografią, której nie zaprojektował żaden komputer. Każdy rozdział to inny plan zdjęciowy, każde zdanie nowe ujęcie. Nie potrzebujesz efektów specjalnych. Wystarczy wyobraźnia, która nie zna limitu budżetowego.

I właśnie dlatego większość ekranizacji wygląda jak nieudany trening po nieprzespanej nocy.

Przykład? „Hobbit” Petera Jacksona, gdzie z niewielkiej, liczącej niespełna 300 stron książki Tolkiena, powstała trzyczęściowa epopeja. Filmowy „Hobbit” zatonął pod ciężarem efektów specjalnych, dodanych postaci i wątków, które nie miały prawa bytu w kameralnej opowieści o podróży. W literaturze wystarczyło kilka zdań, by poczuć magię i grozę - w filmie potrzeba było trzech godzin CGI.

Podobnie było z „Diuną” Davida Lyncha (1984). Frank Herbert stworzył sagę, której potęga tkwiła w wewnętrznych przeżyciach bohaterów i filozoficznej głębi. Lynch spróbował to zamknąć w dwóch godzinach i skończyło się chaosem. Krytycy nazwali ten film „bałaganem wszech czasów”. Dopiero Denis Villeneuve, czterdzieści lat później, zrozumiał, że żeby opowiedzieć „Diunę”, trzeba ją czuć – a nie streszczać. I choć jego wersja z 2021 roku olśniewa rozmachem, wciąż nie sięga tego, co dzieje się w twojej głowie, gdy sam czytasz Franka Herberta.

Ale nie tylko fantasy i science fiction padają ofiarą własnego sukcesu. W świecie magii „Harry Potter i Przeklęte Dziecko” miał być powrotem do emocji z dzieciństwa. Zamiast tego okazał się sentymentalnym rebootem, efekciarskim, ale bez duszy. Powieści Rowling dojrzewały razem z czytelnikami, pozwalały im dorastać i konfrontować się z własnym strachem. Sceniczny sequel daje tylko iluzję powrotu, jak trailer, w którym wszystko już widziałeś.

A jeśli szukasz przykładu, jak nie ożywiać legend, wystarczy spojrzeć na „Matrix Resurrections” (2021). Pierwszy film Wachowskich był przełomem filozoficznym, wizualnym, kulturowym. Jego kontynuacje próbowały tłumaczyć to, co wcześniej działało przez niedopowiedzenie. „Resurrections” jest jak spotkanie z dawną miłością, które kończy się niezręcznym milczeniem. Tymczasem książkowe kontynuacje „Neuromancera” Williama Gibsona, źródła inspiracji dla „Matrixa”, nadal potrafią wywołać dreszcz, bo nie tłumaczą, tylko pozwalają myśleć.

I tu tkwi różnica: w filmie jesteś widzem. W książce stajesz się uczestnikiem. Wchodzisz w głowę bohatera, czujesz jego tempo, pot, gniew, strach. W literaturze to ty decydujesz, jak szybko idziesz i kiedy się zatrzymasz. Każdy czytelnik tworzy własną wersję historii.

Książka to jedyny sequel, który nie rozczarowuje. Nie próbuje powtarzać sukcesu sprzed lat. Każda nowa historia to nowy start. A najlepsze w tym wszystkim? Nie musisz czekać na premierę. Wystarczy, że wybierzesz ulubioną książkę.